Recenzja filmu

Rolling Stones w blasku świateł (2008)
Martin Scorsese
Mick Jagger
Keith Richards

Satysfakcja w blasku świateł

Rolling Stones na ekranach kin w 2008 roku - rock'n'roll wiecznie żywy i jak pokazuje dzieło wyreżyserowane przez Scorsese - duch rock'n'rolla wcale nie musi przemijać z wiekiem. Tak jak The
Rolling Stones na ekranach kin w 2008 roku - rock'n'roll wiecznie żywy i jak pokazuje dzieło wyreżyserowane przez Scorsese - duch rock'n'rolla wcale nie musi przemijać z wiekiem. Tak jak The Rolling Stones, duch rock'n'rolla jest wieczny. Wieczny tak jak ich muzyka. To czysta przyjemność - iść do kina, po drodze minąć oplakatowany reklamami soundtracku jak i samego filmu - Empik, w kinie natknąć się na sporych rozmiarów plakat zapraszający na pokazy przedpremierowe. A potem już tylko usiąść na swoim miejscu w kinie... i odpłynąć. Genialne połączenie najwyższej półki świata filmowego ze światem muzycznym. Jak widać, z całym szacunkiem, Scorsese nie rozumie, dlaczego nie może otrzymać listy z piosenkami wcześniej niż godzinę przed koncertem. Jak okazuje się z licznych wywiadów z nim w ostatnim czasie - liczył on na ów listę na 2 miesiące przed. Rolling Stones jednakże to zespół po części zaprogramowany, ale taki, który sporo miejsca zostawia na spontaniczność. Scorsese nie do końca jest też zorientowany, jaka piosenka będzie pierwsza i na którego z muzyków skierować kamerę najpierw - co świadczy, że nie do końca orientował się w realiach świata Stonesów, nie wiedział, że na 100% będzie to Keith ze swoją gitarą. Ale nie tego było trzeba w tym filmie - człowieka obeznanego całkowicie w Rolling Stonesach - takiego człowieka, który dla nich pracuje od lat, a takich nie brak. Potrzebowano kogoś z wielkimi umiejętnościami reżyserskimi, który mając cały szacunek do Stonesów („Shine a Light” to jeden z niewielu filmów Scorsese bez... Gimme Shelter w soundtracku), spojrzy na zespół obiektywnym okiem. Okiem kogoś, kto lubi rock'n'rolla, lubi rocka. Lubi prawdziwą muzykę. I taki ten film jest - przeznaczony dla prawdziwych maniaków Rolling Stonesów, którzy znajdą piękno w każdym detalu i każdym drgnieniu gitary czy perkusji nieśmiertelnego Charliego Wattsa, ale też film przeznaczony dla ludzi, którzy lubią dobrze się zabawić, posłuchać dobrej muzyki, rozerwać się. Koncert jaki dostarczają nam Rolling Stonesi emanuje seksem, zabawą, jedną wielką intymną imprezą, która odbywa się w Beacon Theatre, w listopadową noc w Nowym Jorku w 2006 roku. Imprezę, którą zapowiada sam... były prezydent Stanów Zjednoczonych, Bill Clinton (który na ów koncert znalazł się przypadkiem ze znanym nam... Olkiem Kwaśniewskim) ..a potem oddajemy się już całkowicie muzyce. Keith Richards tnie powietrze swoimi drapieżnymi riffami, Mick szaleje na całej scenie, Charlie to raz ciężko wzdycha, to raz uśmiecha się gdy Mick krzyczy do niego "it's fucking hot!" mając na myśli temperaturę w nieklimatyzowanym Beacon Theatre; jednakże nieprzerwanie gra na swojej perkusji, tak że niejednemu nogi w kinie będą chodzić w górę i w dół. Po lewej stronie Ronnie Wood nieprzerwanie raczy nas swymi solówkami, dodatkowymi riffami, wstawkami. Cały zespół sprawdza się nawzajem, więź między każdym z nich jest widoczna jak na dłoni, jednocześnie publiczność jest wciągnięta jako część koncertu, jest jakby jego integralną całością - a wszystko dzięki magii generowanej przez Micka, Keitha, Ronniego i Charliego oraz towarzyszącym im muzyką (sekcja dęta, chórek). Pojawiają się goście - Jack White III z gitarą akustyczną, śpiewający balladę „Loving Cup” z kultowej płyty „Exile On Main Street”, jest też Christina Aguilera, która wraz z Mickiem odśpiewuję „Live With Me” z osławionej płyty „Let It Bleed” (nazwanej tak przewrotnie do "Let it be" Beatlesów). Jednak największe wrażenie robi demoniczny duet z Buddym Guyem, który nie tylko warczy swoim głębokim głosem niczym puma na całą salę, ale raczy nas pikantnymi wstawkami na gitarze. Poziom interakcji i porozumienia między muzykami kipie wręcz jak z wielkiego gara - Mick spontanicznie gra solo na harmonijce, podczas gdy wielki czarnoskóry Buddy Guy patrzy mu w oczy, Keith okrąża Buddyego ze swoja gitarą, wypluwa papierosa z arystokratyczną gracją z jednoczesną domieszką rock'n'rollowego buntu. Publika jest porażona, udziela się to też Keithowi, który uniesiony odegranym właśnie bluesem „Champagne & Reefer”, wręcza swoja gitarę Buddyemu jako swego rodzaju hołd. Piękny gest. Między piosenkami włożone są wstawki - dokumentalne, archiwalne, z wielu lat. Z lat początkowych, z lat '70, '80 i '90 - głównie z wywiadów. Okazuje się, że Rolling Stonesi nieprzejednanie potrafili brnąć i robić dalej swoje, gdy przez te wszystkie lata słyszeć musieli repetetywne i niekiedy głupkowate pytania. Potrafili zbyć to żartem, humorem. I gdy teraz patrzy się na to z pozycji widza w sali kinowej, trudno nie zaśmiać się, nie uśmiechnąć się, nie polubić ich wszystkich. A jednocześnie człowiek zaczyna rozumieć, ile już świat o nich wie, ile o nich wie każdy z nas. Mick przecież zawsze był wypruwającym sobie żyły na scenie wokalistą, Keith - seksownym buntownikiem, 100% outlawem, który gdy coś mówił, mówił od serca. Charlie - zawsze sprawiał wrażenie jakby go to zbytnio nie interesowało, na scenie jednak czuł się najlepiej, gdy przez nadchodzące 2 godziny obcować mógł tylko ze swoją ukochaną perkusją. A Ronnie - najmłodszy, ulubiony partner Keitha muzycznie jak i do zabawy. Człowiek, który skleił tą trójkę w czwórkę, nadając kierunek temu czym Rolling Stonesi są teraz. Wszystkie te wstawki archiwalne pozwalają nabrać sympatii do członków zespołu nawet jeżeli nigdy się za dużo nie słyszało o Rolling Stonesach. A ujęcia z koncertu w Beacon Theatre w nawet najbardziej zatwardziałych wepchną energię i żywotność występu. Nie ma w nim zbędnych bajerów - wielkiej sceny, wielkim telebimów, 3D... jest muzyka, to się liczy przede wszystkim, a muzyka jest wielka. Gdy Keith stoi tyłem do widowni na przodzie sceny i wygrywa riff do „Start Me Up”, można pomyśleć, że przecież tak zawsze było. To ten sam Keith. Mający 18 lat. Gdy ma w ręku gitarę, jego wiek w zasadzie przestaje mieć znaczenie. Mick za to może ze spokojem wpędzać niektórych 30-sto latków w kompleksy. Facet ma ponad 60 lat, rusza się jak gibki sportowiec. Kończące film (I Can't Get No) „Satisfaction” jest swoistym żartem - kto uwierzy czterem mężczyznom z The Rolling Stones, gdy grają "Nie znajduję satysfakcji, nie znajduję satysfakcji, ale staram się, staram, staram". Chociaż oni wciąż chcą, wciąż brną do przodu, wciąż szukają, wciąż mają plany, wciąż są wielcy. Obyśmy wszyscy, będąc w ich wieku, mogli powiedzieć to samo z takim samym, szelmowskim uśmiechem. Cokolwiek - dla każdego z nas - będzie to znaczyć.
1 10
Moja ocena:
10
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Nie ukrywam, że ostatnie, wyjątkowo mizerne, dokonania reżyserskie Martina Scorsesego budzą we mnie... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones