"Miasto bezprawia" (polski tytuł podoba mi się bardziej, a to rzadkość) to tak naprawdę pierwszy wielki film o Wyatcie Earpie (z późniejszych chociażby "Pojedynek w O.K. Corral", "Tombstone", czy "Wyatt Earp"), żywej legendzie Dzikiego Zachodu. Jest to z pewnością jeden z najbardziej odbiegających od prawdy film o tym człowieku, złe są daty śmierci poszczególnych osób (a nieraz i ich przyczyny), wiek, a także przeinaczona jest scena samej słynnej strzelaniny w O.K. Corral. Ale Ford nie chciał przez to stworzyć cukierkowej opowieści o szeryfie, przeciwnie, chciał stworzyć obraz realistyczny i brutalny, poruszający. I udało mu się to. "Miasto bezprawia" to western klasyczny, ale nie naiwny. Dzieło godne obejrzenia, które na fanach westernów (a może nie tylko) wciąż może robić wielkie wrażenie, może wręcz zachwycać. John Ford był profesjonalistą, toteż finałowa, legendarna już scena pojedynku Earpów i Doca Hollidaya z Clantonami jest zrealizowana w sposób arcymistrzowski, godny największych geniuszów kina. Nie jest to nieudolna, nieciekawa i nierealistyczna strzelanina rodem z kiepskich westernów klasy b. Jest stworzona bardzo profesjonalnie, ogląda się ją z wielkim napięciem, zważywszy, że nie jest to, jak już napisałem, western ani naiwny, ani dokładnie opisujący historię z Tombstone, więc wszystko może się tu zdarzyć. I pamiętajmy, że jest to film z 1946, powstały ponad 45 lat przed "Tombstone" Cosmatosa i "Wyattem Earpem" Kasdana.
Sztandar westernu, naprawdę warto obejrzeć.